niedziela, 11 marca 2018

Moja historia porodu


 4 sierpnia o godzinie 10:45 trafiłam na salę porodową. Chwilę później przyszła pielęgniarka, zapytała, czy chcę mieć wykonaną lewatywę. Zgodziłam się, tak doradzała Nam położna na szkole rodzenia i szczerze powiem, że bardzo ciesze się, że miałam ją zrobioną :) przy dużym wysiłku różne rzeczy mogły się zdarzyć :P Po całej akcji z lewatywą pielęgniarka zaprosiła mnie do łóżka i założyła wenflon, przez który miałam mieć podaną kroplówkę z oksytocyną. Miałam również zalecenie, aby co godzinę mierzyć poziom glukozy we krwi i wynik podawać pielęgniarkom bądź położnym. Około 11:30 przyszedł mąż, lekko blady i ze wszystkimi torbami :) 

Położna pojawiła się zaraz po moim mężu i zapytała, czy czuje jakieś skurcze. Musiałam się mocno skupić, żeby co cokolwiek czuć. Skurcze były bardzo słabe i nieregularne. Zatem została podkręcona dawka oksytocyny. 

Około 13:20 przyszedł mój lekarz prowadzący zapytać, co tam u Mnie słychać. Nie działo się za wiele, skurcze niby delikatne jakieś czułam, ale to na pewno nie było "to". Zbadał mnie i moje rozwarcie wynosiło już 6 cm. Byłam zadowolona że coś postępuje, nawet pomyślałam sobie, że tak rodzić to ja mogę :D Nic nie boli a akcja postępuje. Dostałam zalecenie, aby iść wziąć 30 minutowy prysznic. Pod prysznic mogłam wziąć ze sobą męża oczywiście ;) oraz piłkę. Po 10 minutach nogi mnie już strasznie bolały, więc usiadłam na piłce, a mąż polewał ciepłą wodą moje plecy, a dokładnie krzyż. Myślałam wtedy, że ta kąpiel jest bardzo pomocna, bo skurcze, które czułam przed nim zrobiły się tak delikatne, że ich nie czuję.

Okazało się, że akcja porodowa ustała. Podczas kąpieli oczywiście byłam odłączona od kroplówki, więc i przestała działać oksytocyna. Położna po raz kolejny mnie zbadała, rozwarcie nic się nie powiększyło. Ponadto miałam bardzo niski poziom glukozy we krwi, wraz z powiększona dawka oksytocyny podano mi glukozę. Żeby grawitacja pomogła w przyspieszeniu porodu, usiadłam na piłce.

Około godziny 16:00 po raz kolejny przyszła położna. Poprosiła, abym się położyła żeby zobaczyć, czy coś się zmieniło. Śmiałam się, że siedzę już tutaj tyle godzin, a obok mnie jedna za druga Panie rodziły i niesamowicie krzyczały, a mnie to nic nie boli. Tak, śmiałam się, ale jak się okazało, tylko jeszcze przez chwilkę. 

Położna zapytała, czy chce przyspieszyć poród czy leżeć na sali do jutra. Oczywiście, że chciałam mieć to już wszystko za sobą! Zapytała, czy wyrażam zgodę na przebicie wód płodowych, wtedy raz dwa urodzę. Powiedziałam, że oczywiście. Minute później było już po sprawie, poczułam ciepło i bardzo dużo wody, która ze mnie wypływała jeszcze długi czas. Nie spodziewałam się takiego uczucia i chyba trochę ze strachu przed nieznanym...popłakałam się. Ale nie tak, że mi popłynęła po cichu łezka. Szlochałam jak szalona, nie mogłam się uspokoić. 

Po chwili poczułam ogromny ból w dole brzucha. Ból, jakiego nigdy nie odczułam nawet podczas najgorszych miesiączek. Od razu przestałam płakać. Podczas skurczy miałam głęboko oddychać, aby dziecko dostawało jak najwięcej tlenu. Spojrzałam na zegarek, była godzina 16:30. Parę skurczy później poprosiłam o gaz rozweselający. Oddychałam przy jego pomocy około 20 minut. Gaz nie łagodzi bólu. Powoduje, że kobieta skupia się na oddychaniu i ból schodzi na drugi plan. Po 20 minutach położna zdecydowała, że rezygnujemy z gazu. Wiecie, że musiała mi wyszarpać z rąk maskę bo nie chciałam jej oddać? :P Byłam przerażona, co ja będę ze sobą robić podczas tak silnych skurczy. 

Po zabraniu gazu położna zbadała mnie. Miałam 8 cm rozwarcia. Próbowała wykonać mi masaż szyjki, po kilku sekundach błagałam ją, aby wyjęła rękę. Ten ból w porównaniu do skurczy był okropny. Nawet w dalszym etapie porodu nie bolało nic tak samo jak ten masaż. Położna rękę wyjęła, jednak powiedziała, że taki masaż zdecydowanie przyspieszył by poród. Po raz kolejny poziom glukozy we krwi miałam niski więc dostałam druga dawkę glukozy.

Około 17:30 poczułam, że muszę do toalety i to nie na siusiu. Zapytałam położnej, czy mnie puści, ona tylko się uśmiechnęła i powiedziała, że mnie zbada i powie czy mogę iść czy nie. Badanie wykazało, że mam pełne rozwarcie i zaczęły się skurcze parte. Także zamiast do łazienki, zaczęłam przeć. 

Powiem Wam, że na początku nie wiedziałam jak przeć, a ból w skali do 10 miał 100 punktów :P Po 20 minutach i krzyknięciu, że ja już nie chcę rodzić (:D) nauczyłam się, jak przeć. Zauważyłam, że skurcze nie są tak bolesne, gdy mocno prę. Minęła godzina 18:30 a już po raz kolejny słyszałam,  że jeszcze kilka razy i bobas będzie z nami na świecie. Byłam tak zmęczona ale jednocześnie zmotywowana, żeby zakończyć już poród, że parłam dalej na 100 %. W międzyczasie podkręcono dawkę oksytocyny na maxa.

O godzinie 18:45 przyszedł mój lekarz prowadzący i został już do końca. Położna stwierdziła, że ja do 19:00 MUSZĘ urodzić. Muszę, bo ona się umówiła, że po pracy odbierze męża i pojada na zakupy :D Taki śmieszek z niej ;) o godzinie 18:50 na sali pojawiło się chyba z 8 osób, o 19:00 w Naszym szpitalu jest zmiana personelu więc nowa zmiana czekała już na podmiankę. Z jednej strony motywował mnie mąż, że już blisko, ze dam radę, że jeszcze dwa razy i Jasiek będzie z nami, a z drugiej lekarz trzymał mnie za rękę i mówił, że super sobie radzę. Powiem Wam, że gdyby nie mój mąż, to ja nie wiem jak bym urodziła, ale o porodzie rodzinnym chce napisać oddzielny post :)

O godzinie 19:00 na sali pojawił się inny lekarz, aby mój poszedł i mu pomógł w cesarce. Mój jednak powiedział, że pomaga w porodzie swojej pierworódce, więc nie może w tej chwili ode mnie odejść. Na to tamten lekarz stwierdził, że pomoże mu przy odbieraniu porodu i później "ogarnięciu mnie" wraz ze swoim całym zespołem. Więc na sali było już 15 osób :D Szczerze, było mi wszystko jedno, mógł być tam i sam prezydent, chciałam już tylko urodzić. Przy kolejnym skurczy usłyszałam tylko komentarz: "ona zaraz pęknie", na co mój lekarz mówił, że nie, że dam radę. Niestety, dwa skurcze później poczułam bolesne pieczenie, domyślałam się, ze miałam nacinane krocze. 

Około 19:10 lekarz obiecywał mi, że za max 10 minut dziecko będzie już ze mną. Mąż tylko mi powiedział, że widać już główkę, że to już koniec. Położna i reszta załogi tak mi dopingowali, że po dwóch skurczach Jasiek był już z Nami! 

Jak mogę opisać to uczucie? Po prawie 2 godzinach parcia nic do mnie nie docierało. Żadne słowa położnej, neonatolog, która mówiła coś na głos ani lekarza. Byłam tak wyczerpana, że mąż myślał, że zemdlałam. A ja marzyłam tylko o tym, aby położyć się spać i cokolwiek zjeść. Byłam przeokrutnie głodna i senna. Nie wiedziałam tylko, co chce zrobić najpierw, czy zasnąć, czy zjeść :P

W międzyczasie przyłożono młodego kontaktem "skóra do skóry", na kilka sekund. Pytałam męża, ile Jasiek waży i ma centymetrów. Trzy razy mi powtarzał i nie mogłam zapamiętać. Zapamiętałam chyba dopiero jak świeżo upieczony tatuś dzwonił z radosną informacją do dziadków.

Lekarz powiedział, że teraz pora urodzić łożysko. Jednak "urodzić" było tu słowem nie ma miejscu, bo nawet nie wiedziałam, że jest już po fakcie :) Następnie zostało mi znieczulone krocze i lekarz wziął się za zszywanie. W tym momencie pamiętam, jak strasznie się trzęsłam. Trzęsłam się tak, że nie mogłam opanować drgawek na całym ciele. Aż lekarz poprosił mnie chociaż o chwilowe powstrzymanie ich, nie wiedziałam, czy to od zimna czy od tak dużego wysiłku. W trakcie zszywania poproszono, aby mój mąż wziął ubranka dla młodego (Ewelina, a co to jest kaftanik? :D) i poszedł razem z nią do dziecka. Pierwszy raz rodziłam i nie wiedziałam, co się dzieje z dzieckiem zaraz po porodzie. Teraz już wiem, że jeśli jest wszystko w porządku to dziecko jest ciągle przy matce. Wtedy o tym nie myślałam, chciałam, aby mąż był ciągle przy mnie, czułam się przy nim bezpiecznie. Jednak dziecko ważniejsze i na sali zostałam sama z lekarzem i nową położną.

Po zszyciu położna poprosiła, abym przeniosła się na inne łóżko. Nie czułam nóg, w sumie to ona mnie przeciągnęła na to łóżko, okryła kołdrą bo drgawki dalej nie ustępowały i przewiozła ze wszystkimi torbami na salę poporodową.

Leżąc tam zastanawiałam się, gdzie jest moje dziecko i mąż. Pani położna przykładała mi lód do krocza, miałam je sine i opuchnięte. Pomogła założyć majtki i podpaskę. Powiedziała, że jak by co mam krzyczeć i ona mi we wszystkim pomoże.

Minęło 10 minut w samotności. Na korytarzu usłyszałam tylko: ja nie wiem czemu urodził się siny, przecież monitorowaliśmy tętno przez cały poród. Pomyślałam: czy to o mnie mowa? W międzyczasie żadna inna kobieta nie rodziła. Byłam przerażona, gdzie jest mój mąż i moje dziecko?

Co działo się dalej? Zapraszam do kolejnego postu, gdzie opiszę cały pobyt w szpitalu :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz