środa, 7 lutego 2018

Szkoła rodzenia



W naszym miejskim szpitalu do szkoły rodzenia można zapisywać się po skończeniu 24 tygodnia ciąży. Jednak na same zajęcia położne zapraszają zazwyczaj po 30 tygodniu.

Będąc na wakacjach nad morzem (drugiego czerwca) dostałam telefon, że od czerwca startuje nowa grupa. W sumie to już zaczęła zajęcia wczoraj (pierwszego czerwca) ale Pani źle obliczyła mój termin porodu i że woli nie ryzykować zaplanowanymi dla Nas zajęciami w lipcu. 

Szkoła rodzenia proponuje 6 spotkań po około 1,5 - 2 godziny, podczas których omawiane są zagadnienia związane z ciążą, karmieniem dziecka i laktacją, pielęgnacja dziecka, porodem, noworodkiem oraz połogiem. Za taki kurs płaciliśmy 100 zł za osobę. Chodziłam do szkoły rodzenia wraz z mężem.

Tak jak wspomniałam, pierwsze spotkanie Nas ominęło, mieliśmy je odrobić z lipcową grupą. Mowa była ogólnie o ciąży i rozwoju dziecka w ostatnich tygodniach jego życia w brzuchu mamy. Gdy przyszedł termin lipcowego spotkania...nie chciało Nam się na niego jechać. Stwierdziliśmy, że ciążę już przeżyliśmy i najważniejsze informacje już nam powiedziano. Tak, to było lenistwo ;)

Na drugim spotkaniu położna opowiadała o porodzie, jak rozpoznać, że rozpoczęła się akcja porodowa, jak liczyć regularność skurczy, kiedy odpływają wody płodowe a kiedy odchodzi czop. Wyjaśniała, w jakich pozycjach możemy rodzić (generalnie mamy prawo do rodzenia w takiej pozycji, w jakiej Nam jest najwygodniej), jak łagodzić ból przedporodowy, o kryzysie 6-7-8 cm. Mówiła, jak zazwyczaj kobiety zachowują się przy porodzie, jak zachowują się partnerzy, o plusach porodu rodzinnego z partnerem, oraz o tym, co dzieje się z nami i dzieckiem tuż po porodzie. Następnie zaprowadziła Nas na oddział, gdzie pokazała wszystkie sale porodowe (akurat na oddziale były pustki, tylko jedna Pani tego dnia urodziła, także mogliśmy wszystko zobaczyć i wszędzie zajrzeć), sale poporodowe i opowiadała generalnie co trzeba zrobić, gdy zacznie się poród, gdzie należy się zgłosić. Wyjaśniła również, co warto zabrać ze sobą do szpitala, a co w ogóle nie jest przydatne i przereklamowane. 

Trzecie spotkanie było o pielęgnacji dziecka. Jak na złość mąż musiał pilnie wyjechać na spotkanie służbowe, a bardzo mu zależało aby nauczyć się, jak kąpie się dziecko. Bo według położnej, tatusiowie to bardzo lubią i należy oddać Panu ta czynność. My mamy karmienie piersią, oni mają kąpanie i każdy jest zadowolony :) Położna opowiedziała jak pielęgnować dziecko przy przewijaniu i dbać o okolice okołopieluchowe. Pampers jest głównym sponsorem szkoły rodzenia więc też mieliśmy wykład o tym, jak ta pieluszka jest lepsza od innych marek, taka autoreklama. No i najważniejsze: kąpanie. Nauczyliśmy się chwytów do kąpieli dziecka, jak przygotować pomieszczenie i wodę do kąpieli, jakie stosować kosmetyki (nie, tym razem było bez nazw ;)), jak myć dziecko, jak pielęgnować jego ciało i ogólnie kiedy najlepiej jest kapać dziecko. 

Czwarte spotkanie mieliśmy z neonatologiem i Pani Doktor opowiadała Nam o tym, co dzieje się z dzieckiem od czasu przyjścia na świat do czasu wypisania ze szpitala plus kilka sytuacji z późniejszego życia. Między innymi mówiła o przecinaniu pępowiny, punktach Apgar - zostało dokładnie omówione ile punktów dostaje dziecko i za co i jeśli są obniżane punkty to jakie musiały zostać zauwazpne "odchylenia", kontakcie skóra do skóry dziecka z matką, o smółce i kupce dziecka, różnych zmianach skórnych, żółtaczce fizjologicznej, podaniu witaminy K, szczepieniach, badaniu słuchu i badaniu na hipotyreozę i fenyloketonurię. Po ostatnim badaniu, jeżeli z dzieckiem jest wszystko ok (i z mamą oczywiście też) zostajemy wypisani do domu. Zazwyczaj jest to 48 godzin po porodzie, chyba że urodzicie wieczorem lub w nocy musicie odczekać aż do następnego dnia.

Na piątym spotkaniu omawiana była sprawa karmienia piersią i laktacji. Pani neonatolog opowiadała Nam o tym, jak prawidłowo przystawiać dziecko do piersi, pozycje do karmienia, o problemach z laktacją, początkowym mleku czyli siarze oraz o nawale mlecznym i jak sobie z nim radzić. 

Ostatnie spotkanie to najmniej przyjemna część ciąży i porodu- dowiedzieliśmy się co nieco o połogu i baby blues. Powiem Wam już z własnego doświadczenia, że poród przy tym to był pikuś - oczywiście jak dla mnie. Ale o tym napisze w oddzielnym poście. Położna opowiedziała, co dzieje się z kobieta po porodzie, o krwawieniu, zmiennych nastrojach, poceniu się, depresją, zmęczeniem. Wiele rzeczy o połogu wyczytałam z blogu mamaginekolog, także nie przeżyłam takiego szoku co tam się może dziać po porodzie. Położna omówiła z Nami nawet temat seksu po porodzie, tutaj wszyscy tatusiowie słuchali bardzo uważnie, powiedziała bym nawet że z największym zaciekawieniem podczas całej szkoły rodzenia :D

Ja osobiście mogę serdecznie polecić chodzenie do szkoły rodzenia. Wiele kobiet mówi, że więcej dowie się z książek czy internetu, jednak jeśli inna osoba opowiada o tym wszystkim z doświadczeniem i pełną pasją, wiedza przyswajana jest bardzo szybko i długo pozostaje w pamięci. Oczywiście wszelkie "suche" informacje były swoja drogą, a praktyka swoją ;) baliśmy się strasznie pierwszego kąpania (nie wiem w sumie czego, chyba że utopimy dziecko w wanience :D), a okazało się to banalnie łatwe. Natomiast tak łatwe karmienie piersią było dla mnie wielką walką, ale o tym tez napisze osobny post. Podsumowując: polecam. I nie napisałam najważniejszego. Dzięki szkole rodzenia przekonaliśmy się, że poród z partnerem to fajna sprawa :) 

wtorek, 6 lutego 2018

Niania elektroniczna z kamerą Luvion


Mieszkamy z bloku, mieszkanie ma 46 m kwadratowych, dwa pokoje zamykane, przechodni salon, kuchnię i łazienkę. Ach, zapomniałam o mikroskopijnym korytarzyku ;) Jeden pokój zamykany jest Naszą sypialnią, drugi to pokój młodego. Po powrocie ze szpitala wręcz wydało mi się logiczne, że będziemy spać u synka na mikroskopijnej i niewygodnej kanapie. To nic, że w pokoju obok czekało na Nas Nasze wielkie wygodne łóżko małżeńskie, czułam się w obowiązku czuwać przy synku. Mijały dni, a mu dalej kisiliśmy się na 120 cm, oby móc przed snem popatrzeć na Nasz cud. Gdy Jasiek skończył miesiąc nieśmiało zapytałam męża, co by było, gdybyśmy spróbowali "przenocować" w swojej sypialni. Zapytałam nieśmiało, bo czułam się jak wyrodna matka. Nie jednokrotnie słyszałam, że dziecko na bank będzie spało z Nami w łóżku (od 1 dnia spał w swoim), a jak nie to MUSI spać w Naszym pokoju przynajmniej rok. MUSI. 

Ale dlaczego musi? Bo jak jest za ściana to czuje się odtrącone? Nie czuje się bezpiecznie? Nie zaśnie? Będzie budzić się więcej w nocy niż jak my leżymy metr od niego na kanapie?

Mąż powiedział, że możemy spróbować spać w innym pokoju niż syn. Bo wiecie o co chodzi w tym MUSI? Bardziej o psychikę rodzica, że musi mieć dziecko w zasięgu ręki, musi na nie popatrzeć przed snem. Strasznie ciężko było mi się rozstać ze spaniem we wspólnym pokoju. W tym rozstaniu pomogła mi niania elektroniczna Luvion. Kamerę kierujemy na twarz/ciało śpiącego dziecka. I tyle wystarczyło, abym mogła spróbować zasnąć w sypialni. Przez dobre pół godziny wpatrywałam się w monitor by sprawdzić, czy aby na pewno nic Jaśkowi się nie dzieje. 

Niania elektroniczna z kamerą Luvion była dla Nas wybawieniem. Kamera posiada mikrofon, dzięki któremu w monitorze słychać co dzieje się u dziecka. Posiada również głośnik, w monitorze zainstalowany jest mikrofon i po wciśnięciu guziczku możemy mówić do dziecka. Niestety głośnik w kamerze jest słabej jakości, trzeba mówić powoli i wyraźnie, aby można było zrozumieć słowa. Kamera ma podczerwień, w nocy dziecko widać równie dobrze jak za dnia. 




Monitor posiada guziki: włącz/wyłącz, sterowanie kołysankami, sterowanie zasięgiem, mówienie do dziecka oraz ustawienia. W Ustawieniach jest możliwość włączenia takich opcji jak: karmienie dziecka, temperatura, czułość dźwięku oraz opcje kamery i monitoru.



Na ekranie pojawia Nam się informacja o zasięgu, która kamera pokazuje aktualnie podgląd (możliwość podłączenia do 5 kamer), temperatura przy kamerze, informacje o kołysankach i stan baterii. 



Z boku monitora za pomocą diod przedstawione jest, czy kamera pracuje na baterii czy jest podłączona do ładowania (na baterii kamera trzyma około 2 godzin), informacja o braku zasięgu oraz poziom głośności przy kamerze. Poziom ukazują trzy diody, jeśli jest na prawdę głośno (dziecko płaczę) świeci się czerwona dioda.



Po prawej stronie mamy również panel, dzięki któremu możemy przybliżyć obraz i go oddalić, wyregulować głośność dźwięku i jasność obrazu.



Jeden minus kamery to niestety brak możliwości sterowania nią za pomocą monitora. ustawiając kamerę trzeba mieć ze sobą monitor i od razu trzeba manualnie ustawić ja tak, aby było widać dziecko.


Przeżyłam pierwszą noc bez bliskiej obecności synka, przeżyłam kolejna i tak już od 5 miesięcy. Nie uważam się za wyrodna matkę, nawet twierdzę, że dzięki kamerze słyszę każde poruszenie się dziecka i na bieżąco mogę obserwować co się u niego dzieje. Po wyprowadzce od młodego śpi on dużo lepiej, w nicy nikt nie chrapie, nie sapie a łózko nie skrzypi przy każdym Naszym ruchu.

Kamerę zabieramy ze sobą jak również śpimy u moich rodziców. Jasiek śpi na górze, my siedzimy piętro niżej i kamera nie traci zasięgu. Dalszej odległości póki co nie mieliśmy okazji testować.

Podsumowując, serdecznie polecam nianie elektroniczną z kamerą. jest to wygodna opcja, gdy chcemy, aby dziecko spało w swoim pokoju a obawiamy się, że nie usłyszymy płaczu dziecka. Myślę, że sprawdzi się każda niania z funkcja kamery, jednak ja z czystym sumieniem mogę polecić Luvion. Fajnie było by, gdyby miała możliwość sterowania kamerą za pomocą monitora, jednak kamerę mamy ustawiona tak uniwersalnie, że nie zależnie czy syn leży na górze łózka, na dole czy po lewej czy prawej stronie my go doskonale widzimy. Słyszałam: a macie tak małe mieszkanie, po co Wam kamera. Po to, żeby w nocy spać spokojnie w swojej sypialni i mieć synka zawsze na oku. 



A Wy jak sobie radziłyście z wyprowadzką z pokoju dziecka? Kiedy zasypiało samo w swoim łóżeczku i same we własnym pokoiku?

poniedziałek, 5 lutego 2018

Pozytywka elektryczna, karuzela Shiloh


Pozytywka elektryczna, karuzela. W sumie jak to nazwać. Mechanizm do karuzeli firmy Shiloh, chyba to będzie najlepszy opis. Zapraszam do prezentacji i podzielenia się swoją opinią.

Pod koniec ciąży zorganizowałam bociankowe z okazji przyjścia na świat Jaśka. Jednym z prezentów, jaki młody dostał była karuzela Babyono. Jej pluszaki są cudowne, żywe kolorki, bez wystających nitek i przede wszystkim trwałe, młody nie jeden raz pociągał za pluszaki i prędzej cała karuzela spadła by z łóżka niż pluszak oderwał się od sznureczka.

Gdy urodził sie młody, pierwszy miesiąc i tak ciągle spał, więc karuzeli ani razu nie użyłam. Gdy Jasiek skończył około 5 tydzień życia postanowiłam zamontować mu karuzelę. Mechanizm karuzela miała nakręcany. Ochoczo nakręciłam karuzelkę na maxa i na tym skończyła się moja radość. Mechanizm grał 2 minuty i niestety nie dało się tego wydłużyć. Gdy tylko pozytywka przestawała grać, młody zaczynał płakać. No a stanie nad mechanizmem i nakręcanie go co dwie minuty umówmy się było by mocno uciążliwe dla mnie. 

Zaczęłam szukać w internecie samego mechanizmu na baterie. Niestety przejrzałam całe allegro i inne strony, pisałam do róznych producentów karuzeli czy można było by kupić sam mechanizm, niestety takiej możliwości nie było.

Przeglądając którego dnia facebook'a trafiłam na post wyprawkowy dla noworodka. A tam, link do aukcji na aliexpress z mechanizmem do karuzeli na baterie! Kosztowała około 13 USD, nie zastanawiałam się długo, zamówiłam i czekałam, aż Pan Chińczyk wyśle do mnie paczuszkę. 

Po dwóch tygodniach mechanizm miałam już u siebie, była bardzo dobrze zapakowana, dołączona była instrukcja w języku angielskim. Włożyłam dwie baterie AA, zamontowałam do karuzeli i na twarzy mojego dziecka ujrzałam zadowolenie, ze może patrzeć się w karuzelę ;)Karuzela wyłącza się po 30 minutach, do tego czasu Jasiek przysypiał, jak się budził włączałam ją od nowa i dalej wzbudzała duże zainteresowanie u mojego synka.

Mechanizm posiada trzy guziki na górze po prawej i po lewej stronie. Z prawej strony guzikami możemy regulować głośność melodii oraz włączyć i wyłączyć mechanizm. Z lewej strony możemy zmienić melodie na następną bądź poprzednią oraz zablokować mechanizm kręcący.

Wszystko możecie zobaczyć na filmiku z prezentacją mechanizmu:



Podsumowując, jeżeli i Was denerwuje nakręcanie karuzeli manualnej, warto poszukać mechanizmu elektrycznego. Jestem nim zachwycona, nie chciałam kupować drugiej karuzeli, mijało by się to z celem. 

Niestety moja aukcja na aliexpress wygasła, a nie mogę znaleźć nawet po obrazie jakiejkolwiek innej aukcji. Na allegro widziałam ten mechanizm, w cenie 65 zł. 

Powiedzcie czy Wasze dziecko również lubiło wpatrywać się w karuzelę? Jakiej firmy miałyście i czy je polecacie?


niedziela, 4 lutego 2018

Rzeczy dla dzieci z Aliexpress część 1


Na aliexpress zaczęłam kupować od września 2017 roku.
Na początku były to rzeczy za dolara: przykrywka do chusteczek nawilżanych, skarpetki dla młodego, czyścik do garnków, formę do robienia żelek, chustkę i wiele wiele innych rzeczy, bez których mogła bym dalej żyć ;) 

Były też rzeczy droższe, najdroższa kosztowała 130 zł. A co to było i czy jestem zadowolona? Zapraszam do zbiorowej recenzji rzeczy z Aliexpress ;)

Rzeczy dla dzieci (kliknij w zdjęcie, zostaniesz przeniesiona do aukcji):


Przykrywka do chusteczek nawilżanych. Świetna sprawa, używamy ich do chusteczek w torbie wózkowej. Dzięki niej chusteczki nie wysychają. Montowane na taśmę, po skończeniu opakowanie chusteczek wystarczy delikatnie odkleić przykrywkę wraz z taśma i można śmiało naklejac na następne opakowanie. Polecam, mam trzy sztuki ;)


Skarpetki niemowlęce. Nadają się dla dzieci od pierwszego dnia (wersja zawinięta) do około 6 miesiąca życia. Są to moje ulubione skarpetki dla młodego, teraz nosi je odwinięte, sięgają mu do połowy łydek i niestety będziemy musieli się z nimi pożegnać. Polecam, kupiłam dwie pary, jedna I love mum, druga I love dad.


Trampki białe niemowlęce, wzięłam rozmiar 2, miały być na chrzciny młodego, jednak w kościele miał założony kombinezon, a na Sali gdzie było przyjecie było tak ciepło, że nie były w ogóle potrzebne. Czekają na wiosnę, aby móc się pochwalić na osiedlu „lansem” ;)


Szelki i mucha, kolor numer 9. Kupione z myślą o chrzcinach, jednak te szelki i mucha nadają się mniej więcej na roczne dziecko. Nie używaliśmy, czekają w szufladzie na swoja premierę.


Wiszące zabawki do fotelika. Pałąk mamy przypięty do fotelika od samego początku, jeden z miśków gra a drugi piszczy. Młody interesuje się nimi, więc jak dla mnie spełnia swoją funkcję ;)


Suszarka na butelki, kolor blue 1. Świetna sprawa, łatwo się go czyści i przewozi. „Patyczki” są wyciągane, zajmują mało miejsca. Jedyny minus- patyczki słabo włożone przewracają się, ale i tak serdecznie polecam. Wystarczy je mocniej wcisnąć i suszarka śmiga elegandzko :)



Otulacz dla noworodka. Przyszedł do nas, jak młody miał 2 miesiące i był już dla niego za mały. Jednak jest dobrze uszyty, ciepły i nie śmierdzi, polecam zamówić jak jeszcze jesteście w ciąży ;) Niestety mój link wygasł, a nie mogę znaleźć podobnych.


Buteleczka do karmienia dziecka. Zamówiłam dwie sztuki …. i użyłam jej jeden raz, ale młody wtedy jeszcze nie chciał współpracować z łyżeczką, odłożyłam je do szafki i zapomniałam. Także uważam to za zbędny gadżet.


Króliczek miś. Powędrował do panienki z naszej rodziny. Jest cudowny! Miły w dotyki, świetnie uszyty, nowa właścicielka była zachwycona :)


Śpiworek dziany. Jest dosyć ciepły, jednak trzeba wyrobić dziurki na guziki bo są za małe. Generalnie jest ok, używałam go kilka razy i młodemu było ciepło (wczesna jesień).


Latająca piłka. Zamówiona z myślą o świętach Bożego Narodzenia dla dwóch kawalerów z rodziny. Piłka działa na baterie, unosi się delikatnie nad ziemią, nie obija ścian i nie brudzi podłogi. Po dywanie nie pogramy ;) Polecam


Kultowe świeżaki :) z aliexpress mamy dynię oraz gruszkę. Chcę uzbierać wszystkie, także jak przychodzi świeżak, zamawiam następny :) są identyczne jak te z Biedronki, serdecznie Polecam!


Czapka króliczek. Jest urocza ;) dla dzieci od 6 miesiąca. Dla synka wydaję mi się że na wiosnę będzie idealna ;) nie jest gruba, także jak zrobi się cieplej na pewno będziemy ją nosić. Nie miała brzydkiego zapaszku ;)



Buciki niemowlęce. Oczywiście zamówione z myślą o chrzcinach (tak, tak, jak białe trampki). Jeszcze nie noszone, zamówiony rozmiar 0-6 miesięcy.



Czapka I love mama. Jest dla młodego jeszcze za duża. Wykonana z bawełny, na jesień powinna być już dobra ;)



Pozytywka elektryczna Shiloh. Na baby shower dostalam od moich koleżanek karuzelę. Jest cudowna! Jedyny minusem było to, ze pozytywka w niej była nakręcana i grała tylko dwie minuty. Pozytywka Shiloh działa na baterię i wyłącza się dopiero po trzydziestu minutach. Polecam! Kosztowała około 40 zł. niestety mój link jest już nie aktywny.



Elegancki rampers. Zamówiłam go z myślą o...tak, tak ;) Chrzcinach. Przyszedł jednak dzień po nich i jest zdecydowanie za duży dla młodego. Na długość jest ok, jednak na szerokość to jakieś roczne dziecko powinno się w nie zmieścić, jednak wtedy będzie on za krótki. Także nie polecam



Komplet "Moje pierwsze święta". Zamówiłam rozmiar 6 miesięcy, o ile spodnie dla młodego i czapka jest w miarę ok, to body zdecydowanie pasuje rozmiarem na roczniaka.



Pajac elf. Niestety mój link jest nie aktywny. Trafiłam z rozmiarem (6 miesięcy), jednak pajac jest bardzo nie wygodny  ubieraniu. Z tyłu na kołnierzu są dwa guziczki, przez które musimy przeciągnąć całe ciało dziecka. Do zmieniania pampera też słaba opcja. Młody miał go na sobie w wigilię i dwa razy w tym spał. 



No i na sam koniec najdroższy zakup :) Nosidło ergonomiczne Manduca. Nosidło oczywiście jest dla dzieci samodzielnie siedzących, synek jeszcze nie siedzi sam, więc nie nosimy się w nim jeszcze. Jedynie przymierzałam i muszę powiedzieć, że nie mogę się doczekać wiosny, będziemy mogli chodzić na szybkie spacerki z psem do parku bez wyciągania wózka. Nosidło powinno mieć szeroki panel, aby nie było „wisiadłem”. Panel powinien sięgać minimum od połowy uda do połowy uda, żeby nóżki układały się w kształt żabki. Nasz kolor szary w gwiazdki ;)

Ciągle zamawiam nowe rzeczy dla młodego, na pewno będzie aktualizacja rzeczy dla dzieci z Aliexpress.

Pochwalcie się koniecznie Waszymi udanymi zdobyczami z Aliexpress, chętnie podpatrzę co się Wam sprawdziło ;)



sobota, 3 lutego 2018

Drugi trymestr ciąży


W drugi trymestr ciąży weszłam dość imprezowo ;) Mąż obchodził 27 urodziny, odbyło się bez szaleństw, ale za to był pyszny tort i długie pogadanki ze znajomymi  między innymi o ciąży. Dalej czułam się rewelacyjnie, chodziłam do pracy, po pracy zapadałam w dwugodzinny sen regeneracyjny, inaczej nie dotrwałabym do nocnego snu.

20 lutego – 16 tydzień ciąży, cały dzień czułam się źle, bolał mnie brzuch, było mi słabo, a w nocy nie mogłam zasnąć. Rano obudziłam się z bólem głowy i gardła. Udało mi się z godziny na godzinę umówić do mojego lekarza prowadzącego, jeszcze wcześniej odwiedziłam lekarza rodzinnego z zapytaniem czy może to nie jest jakaś grypa. Podejrzewano u mnie mononukleozę. Lekarz rodzinny powiedziała, że jeśli na nią zachoruje, leczenie może trwać nawet 60 (!) dni. Miałam stosować inhalację oraz witaminę C wraz z naturalnymi sokami: malinowymi, z czarnej porzeczki i czarnego bzu (na szczęście moja mama ma takie przetwory w swojej spiżarce ;)). Złe samopoczucie było już wyjaśnione, a co z bólem brzucha? Złapałam stan zapalny, dostałam tabletki bezpieczne dla kobiet w ciąży. Ponadto lekarz zasugerował, że powinnam iść na zwolnienie ze względu na mononukleozę, mogło by to być niebezpieczne zarówno dla mnie jak i dla dziecka. Posłuchałam się, nie chciałam mieć na sumieniu tej malutkiej istotki.

Ale co powiedział jeszcze ciekawego lekarz?

Że prawdopodobnie w moim brzuszku mieszka chłopiec! ;) Mąż był z tej wiadomości bardzo dumny, wkońcu oczekujemy dziedzica! Pomimo, że myślałam, że będzie to dziewczynka, cieszyłam się bardzo z synka, ale najbardziej z tego, że prawidłowo się rozwija i jest zdrowy. Miałam po 5 dniach powtórzyć badania i zgłosić się powrotem do lekarza prowadzącego. 22 lutego odebraliśmy bardzo ważny telefon, dzwonił do Nas kolega G., zwolniły mu się terminy i może przyjść do Nas już 27 lutego. A co miał by robić? Generalny remont mieszkania! Łazienka cała do roboty, wymiana całkowita elektryki, hydrauliki, wyrównanie ścian i sufitów, wylewka na podłogę.

Ucieszyłam się, bo pierwotnie remont miał zacząć się w połowie kwietnia. Umówiliśmy się z kolega na spotkanie żeby jeszcze raz mu powiedzieć co gdzie i jak, a u Nas zaczęła się wielka akcja: pakowanie. Wyobraźcie sobie, że musieliśmy wszystko (prócz kuchni) spakować i wynieść albo do piwnicy, garażu, albo miała przeprowadzić się z Nami do moich rodziców.  Dwa dni nic innego nie robiłam tylko pakowałam kartony i worki z ubraniami, a mąż po pracy wynosił i układał w piwnicy. W piątek wieczorem oficjalnie przenieśliśmy się na wieś. W sobotę cały dzień mąż i tata wynosili pozostałe rzeczy do garażu (serdecznie im tego współczuje- to czwarte piętro bez windy). Myślałam, że nigdy nie skończą. W niedzielę pojechaliśmy do mieszkania zabrać „ostatnie rzeczy” i po raz ostatni spojrzeć na mieszkanie w takim stanie. Od poniedziałku miał pójść w ruch młot pneumatyczny, ale szczerze to nie mogłam się tego doczekać. Następny tydzień spędziliśmy w salonie glazury, gdzie Pani robiła Nam projekt łazienki i wybieraliśmy wannę i inną armaturę łazienkową.

W międzyczasie zrobiłam badanie moczu i niestety, ale miałam wysoki wynik białka w moczu. U lekarza prowadzącego byłam 1 marca, został przepisany mi antybiotyk. Po 7 dniach miałam powtórzyć badanie moczu i jeśli wynik dalej nie będzie zadowalający, udać się do szpitala. Uwierzcie, szpital napawa mnie depresją. Brałam antybiotyk i modliłam się, aby zadziałał. Pan doktor dał mi do siebie numer telefonu, żebym mogła na bieżąco go informować jak wyszły wyniki. Po 7 dniach powtórzyłam badania, czekałam z niecierpliwością na wynik. Wszystko się poprawiło, nie było białka w moczu, baterie nie liczne.

Mieszkanie u rodziców było całkiem przyjemne, mogłam dużo spacerować z psem, miałam do kogo się odezwać w ciągu dnia i gotowanie obiadu było dużo łatwiejsze (a raczej wymyślanie co na obiad :P). Remont trwał w najlepsze (miało to trwać tylko 3 tygodnie, przedłużyło się do 5).
 22 marca – 21 tydzień ciąży, byłam umówiona do ginekologa na wizytę połówkową. Trwała ona prawie 40 minut i był na niej mój mąż. Lekarz dokładnie wszystko badał, pokazywał Nam i opowiadał. Potwierdził, że na pewno będzie chłopiec i ze możemy już kupować niebieskie śpiochy i wybierać imię. Nasza fasolka, a raczej groszek ważył 293 gram, serduszko biło 150 uderzeń na minutę, termin porodu znowu się zmienił, tym razem na 11.08.2017. Jednak młody tak się ułożył, a jak się później okazało zaklinowała mu się główka na dole, jak by w kanale rodnym, że do tej pory nie poczułam jeszcze ani jednego ruchu groszka, no i też nie mogliśmy zobaczyć na badaniu buzi oraz dokładnie sprawdzić budowy serca.  Po raz kolejny miałam zrobić badania toxoplazmozy, moczu oraz morfologię. Wyniki wyszły bardzo dobre.

Lekarz doradził mi, abym pod pupę położyła sobie wielka poduszkę i tak leżała przez kilkanaście minut aż młody spadnie na prawidłowe miejsce. Co lekarz mówił, od razu wykonywałam. W domu położyłam sobie trzy największe poduchy i…nie mogłam ruszyć się z tej pozycji. Także była to moja pierwsza i ostatnia próba wyciągania młodego za pomocą poduszek, od tej pory strasznie bolał mnie kręgosłup (widocznie młody trochę się poruszył i zaczął uciskać mi nerw kulszowy). Wejście do wanny było dla mnie ogromnym problemem, w kąpieli pomagał mi mąż.

Tydzień później panowie opuścili mieszkanie a my mogliśmy zabrać się za malowanie ścian i układanie paneli. Panele układałam z tatą, a gdy rodzice z bratem malowali ściany, ja próbowałam jakkolwiek ogarnąć mieszkanie, a raczej czyściła z kurzu i innych remontowych ubrudzeń. Zajęło to nam tydzień, kolejne półtora mąż z tatą i bratem wnosili wszystkie rzeczy z garażu i piwnicy a ja próbowałam je jakoś posegregować w większe kartony. Pokój dla dziecka wyglądał jak jeden wielki składzik, czego w nim nie było. 6 kwietnia mogliśmy oficjalnie wprowadzić się do świeżutkiego mieszkania.

10 kwietnia pomyślałam, że mogła bym w sumie spróbować podnieść biodra na leżąco i nimi kręcić. Po 5 minutach poczułam takie dziwne uczucie w brzuchu, a zaraz później dostałam extra kopniaka! To było coś cudownego. Młody odblokował się i mógł sobie hasać po całym brzuszku. To była piękna chwila! Zawołałam męża, prawie popłakałam się z radości że wkońcu czuję dziecko :P
Zaczęły męczyć mnie okropne skurcze łydek, w nocy budziłam się z krzykiem, G. musiał mi pomagać rozciągać mięsnie bo ja sama nie byłam w stanie wykonać żadnego ruchu. Którejś nocy, obudziłam się z okropnym skurczem, mąż spał więc krzyczę: G. skurcz! Co pomyślał mój biedaczek? Że ja rodzę i mam skurcze :D jak tylko uporaliśmy się ze skurczem łydki, nie mogłam zasnąć ze śmiechu, bo przy okazji mąż wydał z siebie dźwięk, którego nawet opisać nie mogę, na zasadzie głośnego zmartwienia się ;)

14 kwietnia – 24 tydzień ciąży wykonywałam test obciążenia glukozy, jest o nim oddzielny post KLIK więc zapraszam do przeczytania moich odczuć ;) Razem z testem wykonałam po raz kolejny badania moczu oraz morfologię.

Święta Wielkanocne szybko minęły, a zaraz po nich, 19 kwietnia miałam kolejną wizytę u lekarza. Opowiedziałam o moich problemach ze skurczami, miałam brać Magne B6. Skurcze dalej były, jednak dało się z nimi przeżyć.  Ze względu na delikatny niedobór żelaza miałam również przyjmować Ascofar. Spadek żelaza podobno jest czymś normalnym w drugiej połowie ciąży.  Po raz kolejny wyniki moczu pogorszyły się, więc przyjmowałam urofuraginum. Nigdy nie miałam takich problemów z moczem jak w ciąży. Łącznie (podczas 40 tygodni) zjadłam chyba 3 opakowania tego leku. Białko w moczu znowu się pojawiło i znacznie przekroczyło normę, jednak po tygodniowej kuracji wszystko wróciło do normy.

Oprócz bólu kręgosłupa (nie dokuczał mi za często i nie była taki silny) oraz bólu jajników (lekarz powiedział, że jak będzie mnie mocno bolało mogę wziąć no-spę- jednak takiej potrzeby nie było, był to raczej ból który odczuwałam ale mogłam z nim żyć) czułam się bardzo dobrze.

W majówkę mojej przyjaciółce zrobiliśmy niespodziankę urodzinową i pojechaliśmy do Augustowa. Chodziliśmy pół dnia po mieście i wokół Jeziora, na wieczór odczuły to moje nogi. Spuchły, jednak rano zawsze wracały do swojego normalnego stanu. Było to bardzo ważne przy cukrzycy ciążowej, aby spuchnięte nogi po odpoczynku malały. W innym wypadku mogło by to być zatrucie ciążowe i musiała bym zgłosić się do szpitala i dostawać dożylnie leki.

Drugi trymestr ciąży zakończył się około 15 maja. Czułam się dobrze, wyniki badań raz były dobre, raz złe, dosyć często musiałam ratować się lekami.  

A co z zachciankami? Jeden jedyny raz w tym trymestrze wygoniłam męża do Biedronki po lody :D 


Mamusie, a jak Wy wspominacie drugi trymestr? Podobno jest to najlepszy czas w ciąży, ja nie mogłam narzekać na pierwszy więc do tej pory dalej twierdzę, że w takiej ciąży mogę być zawsze ;)

piątek, 2 lutego 2018

Cukrzyca ciążowa - i co dalej?



Test obciążenia glukozą miałam robiony 14 kwietnia, tuż przed świętami Wielkanocnymi. Po południu odebrałam przez Internet swój wynik i… załamałam się.

Glukoza na czczo – 80 mg/dl – wynik idealny
Godzina po wypiciu glukozy – 209 mg/ml – o zgrozo! Norma do 180 mg/ml
Dwie godziny po wypiciu glukozy – 147 mg/ml – norma do 140 mg/ml

Miałam przed oczami przede wszystkim popuchnięte palce od nakłuwania glukometrem…
19 kwietnia miałam wizytę u lekarza prowadzącego. Powiedział, że wyników nie można bagatelizować bo to może się źle odbić na zdrowiu młodego, a on był najważniejszy. Miałam dwie opcje – albo zgłosić się do poradni diabetycznej ale najpóźniej do końca miesiąca. Gdyby mi się to nie udało, miałam zgłosić się do…szpitala. Także od razu po wyjściu z przechodzi pojechałam do poradni pytać się, kiedy mogą mnie przyjąć. Na całe szczęście kobiety w ciąży nie mogą czekać dłużej na wizytę niż 7 dni do specjalisty więc pierwszą wizytę miałam
24 kwietnia.

Bardzo denerwowałam się pierwszą wizytą, w sumie wiedziałam co to oznacza. Jeszcze przed wejściem do lekarza pani pielęgniarka zaprosiła mnie na pogadankę i naukę jak używać glukometru (dostałam glukometr
„na zawsze”, musiałam tylko kupować paski). Najpierw zważyła mnie i zmierzyła ciśnienie krwi. Następnie zapytała, co jadam na dane posiłki, powiedziała z czego muszę zrezygnować na pewno, a które muszę ograniczyć. Następnie pokazała jak działa gleukometr, jakie są normy wyników glukozy na czczo
i o różnych godzinach. Z cała siatką ulotek i glukometru poszłam do Pani doktor. Pani doktor w sumie powtórzyła mi to wszystko co powiedziała pielęgniarka o żywieniu, pokazała jak zapisywać wyniki . Doradziła, aby dużo chodzić na spacery (oczywiście w miarę możliwości), wtedy cukier nie będzie mocno wzrastał i będzie zdrowiej dla młodego.

Normy pomiarów glikemii dla kobiet w ciąży, kwiecień 2017, mazowieckie:
Na czczo- 80-90 mg/ml
Godzina po posiłku (śniadanie, obiad, kolacja) – 140 mg/ml

Jeżeli po jakimś posiłku wynik przekraczał by normę, miałam zapisać adnotację co dokładnie zjadłam i miałam na to uważać przy kolejnych posiłkach.
Najgorzej było odzwyczaić się od moich ulubionych śniadań - płatki czekoladowe na mleku. Nie było mowy
o owsiance na śniadanie, na samą myśl robiło mi się nie dobrze. Zmieniłam płatki na musli i zmniejszyłam porcję – do trzech łyżek płatek i szklanki mleka 2 %. Po śniadaniu szłam na spacer z psem, przynajmniej 20 minut marszu. Cukier po godzinie po takim śniadaniu plasował mi się na poziomie od 95 do 125 mg/ml, chodź trzy razy byłam powyżej normy. Czasami miałam ochotę na moje płatki czekoladowe
i pozwalałam sobie na nie. Pytałam lekarza prowadzącego czy oby nie krzywdzę dziecka, powiedział, że skoro mam cukier po takim śniadaniu w normie to dlaczego mam sobie odmawiać od czasu do czasu zmiany smaków. I tego się trzymałam. Jadłam wszystko, jednak po każdym obiedzie i kolacji szłam na intensywny spacer – minimum dwudziestominutowy.  Plus zejście i wejście po schodach na czwarte piętro :P Według lekarza to było kluczem w utrzymaniu prawidłowego poziomu cukru we krwi.

Naprawdę, wstyd się przyznać, ale jadłam to, na co miałam ochotę, cukier miałam prawidłowy, a czasami nawet za niski. Pani diabetolog była zadowolona z wyników, nie wnikała dokładnie co jem. Oczywiście zdarzały mi się
i „wpadki”, jednak według lekarzy były one na początku mojej przygody kiedy jeszcze uczyłam się co mi wolno
a co lepiej unikać. Takich wpadek przez 13 tygodni miałam tylko 6.

Niestety w 33 tygodniu moje wyniki cukru na czczo przekraczały normę 90 mg/ml i to codziennie. Została włączona mi na noc insulina, bo niestety dietą nie dało się tego unormować, po kolacji miałam wzorowe wyniki, a w nocy nie wiadomo czemu cukier mi wzrastał i organizm nie mógł sobie z nim poradzić. Po rozmowie z diabetolog wiem, że pod koniec ciąży cukier rządzi się swoimi prawami, tak i niestety było u mnie. Pen dostałam od NFZ, insulinę musiałam sama wykupić. Do insuliny dostawałam nowe igły.

Na wizytę u lekarza zabrałam męża. Dlaczego? Ja nie była bym w stanie sama wstrzykiwać insulinę. Pielęgniarka wszystko wytłumaczyła G. gdzie wstrzykiwać insulinę. Pani diabetyk powiedziała, żebym zaczęła od 2 jednostek o godzinie 22.00. Jeśli rano cukier będzie poniżej 80 mg/ml, mam zmniejszyć dawkę, jeżeli dalej wyższy niż
90 mg/ml zwiększyć dawkę. Jeżeli pomimo zwiększenia dawki dalej cukier na czczo będzie za wysoki, miałam zgłosić się pilnie na ponowną wizytę. Zaczęłam dodatkowo mierzyć sobie cukier o godzinie 22.00 i w zależności jaki był wynik, podawałam insulinę. Ponadto musiałam budzić się o 2-3 w nocy na ponowne mierzenie cukru. Ponadto dostałam skierowanie na badanie krwi, moczu, hemoglobiny, kreatyniny oraz eGFR.

Insulinę mąż wstrzykiwał mi w ramię. Nie bolało tak jak przypuszczałam, jednak bardzo mnie „obrzydzało” miałam zawsze zamknięte oczy przy tej czynności.  Niestety w 35 tc mąż musiał pilnie wyjechać do Warszawy
i niestety coś z ta insulina musiałam zrobić. Żebyście widzieli mnie z penem w ręku i zastanawiająca się 10 minut jak ja to zrobię, pewnie padlibyście ze śmiechu. W końcu ścisnęłam udo i… udało się, przeżyłam i dużo mniej bolało niż w ramię! Także od tego momentu podawanie insuliny nie było tak straszne i robiłam już to sama.

W 38 tygodniu ciąży byłam na ostatniej wizycie u pani diabetolog, omawiałyśmy moje wyniki. Pani doktor była zadowolona, powiedziała, że mam tak dobre wyniki jak całkiem zdrowa nie ciężarna kobieta. Bardzo dobrze było to usłyszeć, bo nie ukrywam z tyłu głowy zadawałam sobie pytanie: Ewelina, jesz wszystko co chcesz, cukier niby w normie, a jednak jak zaszkodzisz dziecku to będzie Twoja wina! Nie jednokrotnie płakałam z tego powodu, upewniałam się u lekarza prowadzacego, że nie krzywdzę swojego dziecka i że młody rozwija się prawidłowo.

W 39 tygodniu ciąży całkowicie odstawiłam insulinę, bo miałam bardzo niski poziom cukru na czczo – często miedzy 70 a 75 mg/ml.

Poród miałam wywoływany ( o tym napisze oddzielny post). Musiałam mierzyć sobie poziom cukru co godzinę
i podawać wynik położnym. Cukier miałam tak niski, że dwukrotnie podawano mi glukozę dożylnie.


Po porodzie miałam zalecenia, aby przez dwa tygodnie mierzyć sobie cukier: na czczo, po śniadaniu, obiedzie
i kolacji. Gdy wszystko będzie w normie, po 6 tygodniach po porodzie powtórzyć test obciążenia glukozą (75g)- trzeba wziąć skierowanie od lekarza rodzinnego na wykonanie go. Jeżeli wyjdzie prawidłowo, powtarzać testy trzeba raz do roku. Jeśli nie, trzeba od lekarza rodzinnego wziąć skierowanie do diabetyka (bo już nie jesteśmy w ciąży i poprzednie skierowanie „pilne” nie działa) i raz na pół roku spotykać się na omawianiu wyników. Moje wyniki wyszły prawidłowo, jednak muszę uważać na to, co jem i kontrolować stan swojego zdrowia.


Pamiętajcie, spuchnięte spoty w ciąży to norma. Jednak nogi powinny powrócić do swojego stanu bądź zmniejszyć swój stan po odpoczynku. Jeżeli puchnie Wam coś więcej niż nogi, albo nogi zawsze są spuchnięte należy zgłosić się do szpitala. tak samo, gdy Wasze ciśnienie krwi jest wysokie, bądź macie białkomocz. Wszystkie to objawy razem bądź nawet pojedyncze mogą wskazywać zatrucie ciążowe, należy objawy konsultować ze swoim lekarzem prowadzącym bądź zgłosić się się do szpitala.

A jak Wy radziłyście sobie z cukrzycą ciążową? Stosowałyście dietę, dużo ruszałyście się? Napiszcie koniecznie w komentarzu :) 

czwartek, 1 lutego 2018

Test obciążenia glukozą


W 24 tygodniu ciąży lekarz zalecił mi wykonanie testu obciążenia glukozą (75 g). Na badanie wybrałam się 
14 kwietnia, w Wielki Piątek. Nie jedna kobieta w ciąży straszyła mnie, że po wypiciu glukozy na pewno będę się źle czuć, ba, a może nawet będę i wymiotować. Nie powiem, stresowałam się tym badaniem, ale nie tym, że będę się źle czuć. Bardziej tym, że trzeba trzy razy pobierać krew, a ja mam tak słabo widoczne żyły że często pielęgniarki „na oko” pobierało mi krew. Przy jednym badaniu pielęgniarka wkłuwała mi się trzy (!) razy. Jeden raz w lewą rękę w okolicy łokcia, później w prawą, a skończyło się na kłuciu na dłoni lewej ręki. Już nie będę wspominać jakie to było nie przyjemne i jaki miałam siniak, bo ciężko było mi uciskać żyłę.

Lekarz podpowiedział, abym wzięła ze sobą cytrynę i schłodzona wodę, więc tak też zrobiłam. W przychodni byłam o 7.45, jednak zanim przyszła moja kolej zrobiła się godzina 8.20. Dla kobiety ciężarnej ( a może dla mnie ciężarnej ;)) każda minuta bez zjedzenia śniadania to tragedia. Obawiałam się po prostu zasłabnięcia. Weszłam do gabinetu, pielęgniarka pobrała mi krew na czczo (hip hip hura! Udało jej się znaleźć żyłę po 5 minutach uciskań). Następnie podała kubek, wsypała glukozę (musiałam ja zakupić sama), zalała wszystko wodą i ucieszyła się, że mam cytrynę. Wcisnęłam sok z połówki cytryny, wszystko dokładnie wymieszałam i wypiłam całą miksturę w przeciągu dwóch minut. Pani po mnie strasznie męczyła się ze swoja glukozą, także użyczyłam jej cytryny. Mówiła, że jej życie uratowałam, patrząc jak później duszkiem wypiła miksturę, wierzyłam jej na słowo :P

Glukoza z cytryną smakowała jak…lemoniada. Słodka lemoniada, którą dało się wypić. I najgorsze było czekanie na kolejne pobranie krwi. Telefon miałam naładowany na maxa, więc odpaliłam swoją ulubioną grę na komórce – Bloons TD 5 i czas dosyć szybko minął. Pielęgniarka mówiła, abym nigdzie nie chodziła bo wyniki będą nie prawidłowe, uwierzcie mi, że bałam się iść skorzystać z toalety! :P Nastało pobranie krwi. Pani od razu stwierdziła, że nie szuka nowego miejsca i będzie kuć w poprzednie pobranie. Kolejna godzina dłużyła się, a to ze względu na głód jaki zaczęłam już odczuwać. Odważyłam się iść do łazienki (jakkolwiek to brzmi :))  Po przejrzeniu wszystkich gazet z poczekalni na zegarze pojawiła się godzina 10.20, pani pobrała mi ostatni raz krew i zadzwoniłam po męża, żeby po mnie przyjechał.


Ręka bolała mnie jeszcze w święta Wielkanocne. A jeśli chodzi o samopoczucie, czułam się dobrze, mały nie ruszał się więcej niż zwykle, więc najgorsze z tego wszystkiego było pobieranie krwi. O godzinie 16.00 miałam już internetowy wynik obciążenia glukozą. Ale jaki on był, opowiem o tym w kolejnym poście.

Jakie są Wasze doświadczenia jeśli chodzi o glukozę? Jak się czułyście po wypiciu słodkiej mieszanki?