piątek, 9 marca 2018

Pobyt w szpitalu przed porodem


Jak wiecie z poprzedniego wpisu 3 sierpnia zjawiłam się w szpitalu ponieważ miałam skierowanie na oddział patologii ciąży. W szpitalu pojawiłam się o godzinie 7.30 ze wszelkimi tabołami dla mnie i dla dziecka :D miałam ze sobą dwie torby plus plecak :D przyjmowała mnie położna, która powiedziała, żebym przebrała się w koszulę. Następnie dałam jej wszelkie dokumenty dotyczące ciąży, wyniki badań, dowód osobisty oraz dokumenty o ubezpieczeniu. Chcę napisać o tym osobny post, co należy zabrać ze sobą do szpitala - jakie dokumenty, ubrania dla kobiety, dziecka i wszelkie akcesoria, dlatego nie będę teraz na tym za bardzo się skupiać. Po wypełnieniu wszelkich papierków, położna podłączyła mnie pod KTG na 30 minut a sama dalej zajęła się papierologią. Po KTG miałam na korytarzu poczekać na lekarza, który miał mnie zbadać. 

Na dyżurze był mój lekarz prowadzący więc miałam nadzieję, ze to właśnie on przyjdzie z oddziału. No niestety, przyszła pani doktor. Zaprosiła mnie na fotel i....zbadała. Było to bardzo bolesne badanie, nigdy w życiu mój lekarz prowadzący nie badał mnie z taką siłą! Ból był tak silny, że byłam cała spięta, a od lekarki usłyszałam: ojej a co będzie jak ja będę rodzić? Ponadto stwierdziła, że "po co ja się pojawiłam w szpitalu, jak ja nie mam nawet rozwarcia". Hola hola, jak nie mam rozwarcia, jak dwa tygodnie temu miałam już 2 cm? Cofnęło mi się czy co? Nic nie powiedziałam, chciałam tylko trafić na oddział, gdzie mogłam porozmawiać ze swoim lekarzem. 

Pani położna odprowadziła mnie na oddział, na sali byłam sama. I dobrze i źle. Mogłam swobodnie czuć się w sali, jednak nie mogłam się do nikogo odezwać. O godzinie 11 mój lekarz prowadzący zaprosił mnie na usg. Z młodym było wszystko w porządku, jednak według lekarza osiągnął już wagę 3850 gram. Lekarz powiedział, że porozmawia z innymi lekarzami i ustalą, kiedy mam mieć wywoływany poród. Wróciłam na sale i z niecierpliwością czekałam na informację co ze mną. Tv oczywiście w szpitalu płatne ale stwierdziłam, że skorzystam z darmowego (!) Wifi i tak do godziny 15 przeleżałam oglądając rożne filmiki na yt. Och nie wspomniałam, do szpitala miałam zgłosić się na czczo, żeby można było mi pobrać krew do różnych badań. Miałam ponowne wykonane badanie na HIV oraz standardową morfologię. O godzinie 13 wypatrywałam z utęsknieniem na szpitalny obiad (jak kolwiek to brzmi :D), byłam okropnie głodna! W plecaku były spakowane bułki maślane, dla męża na czas porodu, jednak ja sobie możecie wyobrazić do końca dnia trochę ich ubyło :P O godzinie 17 zostałam przeniesiona do sali obok, trafiłam na super wygadaną panią :) Powiedziała mi, ze około godziny 18 będziemy mieć robione KTG a między 19.30 a 20.00 mamy mierzyć ruchy dziecka. Około 21.00 pojawił się u Nas obchód - lekarz, położna i kilkoro studentów. Oczywiście niczego się nie dowiedziałam co w mojej sprawie, bo "oni dopiero co zaczęli pracę a w karcie nie ma informacji o porodzie". Mąż wieczorem dowiózł nam wiatrak, było tak duszno, że nie mogłam spać. Także spędziłam pierwsza noc w szpitalu. Była tragiczna.

Rano, nawet bardzo rano, bo o godzinie 5.00 do sali weszła położna, zapaliła wszelkie światła, zmierzyła Nam ciśnienie krwi oraz temperaturę. Oczywiście rozbudziła Nam do tego stopnia, że nie mogłyśmy już później zasnąć. O godzinie 8 miałyśmy podłączone KTG i miałyśmy liczyć ruchy dziecka. Po godzinie 9 do sali przyszedł lekarz z obchodem więc zapytałam się, co ze mną. Powiem szczerze że czułam się w szpitalu tragicznie pod względem psychicznym. Stwierdziłam, że skoro z dzieckiem i ze mną jest wszystko w porządku, a nie mają zamiaru "coś ze mną zrobić" to wypisuję się na żądanie, przynajmniej weekend spędzę we własnym wygodnym łóżku. Lekarz powiedział, że zaraz po obchodzie położna zawoła mnie na badanie i tak ustalimy co dalej. 

Szłam na to badanie z "bojowym zadaniem", aby coś w mojej sprawie zadecydowali, albo idę do domu :D Lekarz zaprosił mnie na fotel, uprzedził, że badanie może być nie przyjemne, jednak w porównaniu z tym, co działo się dzień wcześniej, był to pikuś. Lekarz stwierdził, że mam...4 cm rozwarcia! Od razu inaczej na mnie spojrzał, zwłaszcza, że dzień wcześniej miałam niby zerowe rozwarcie. Zapytał wprost, po co pojawiłam się wcześniej w szpitalu. Powiedziałam, ze miałam mieć wywoływany poród ze względu na przypuszczenie, że dziecko jest duże a ja mam cukrzycę ciążową. Pielęgniarka sprawdziła kalendarz, niestety "wolny" termin był aż na poniedziałek. Miałam już przed oczami wizje leżenia przez cały weekend na oddziale i "płakania do poduszki", jednak lekarz powiedział, żebym chwilkę poczekała, on musi coś sprawdzić. Wyszedł z pokoju a w tym czasie studentka, na którą wyraziłam zgodę zapytała, czy sprawdzić moje rozwarcie, stwierdziłam, że w sumie na kimś musza się uczyć, ale pani była bardzo delikatna więc cieszyłam się, że w sumie jej pozwoliłam na naukę :)

Po około trzech minutach wrócił lekarz i z uśmiechem na twarzy powiedział: urodzi Pani dzisiaj! Nie wiedziałam co powiedzieć, z jednej strony cieszyłam się, że wyjdę ze szpitala z dzieckiem a z drugiem obawiałam się porodu. Wyraziłam zgodę na podanie oksytocyny, podpisałam papiery i miałam być gotowa na przejazd na porodówkę za 10 minut. Zapytałam, czy mogę już po męża dzwonić, położna z uśmiechem stwierdziła, że jest dużo za wcześnie, ale jeśli chcę aby mąż ze mną czekał na rozwój wydarzeń, mogę po niego dzwonić. Mąż myślał, że już i teraz rodzę, chyba trochę spanikował bo dopytywał się milion razy gdzie ma iść i czy coś ma wziąć :P przysłano po mnie "bardzo przyjemną" pielęgniarkę, która stwierdziła, a raczej z wyrzutem egzystencji stwierdziła, że ona :żadnej torby mi nie weźmie, mam sama sobie wziąć jedna torbę "najpilniejszą". 

Co działo się dalej? Dowiecie się w kolejnym poście o porodzie :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz